Odległość od studni wynosiła kilkaset metrów. Wodę do picia i do gotowania przynosił zastęp służbowy oraz nosiło się ją za karę późnym wieczorem, po apelu no i po ciemku. Zwykle przynosiło się tę wodę pod wieczór, tak, aby Komendant nie zauważył i chowało się ją w "piwnicy". Następnie po apelu brało się puste wiadro, wychodziło się poza obóz, odczekało się kilka minut, wracało się do "piwnicy", wymieniało się puste wiadro na pełne i meldowało się u Komendanta wykonanie rozkazu i kary. Ten numer udawał się nam do końca obozu.
Po deszczu były ćwiczenia w rozpalaniu ogniska w terenie, za pomocą najwyżej trzech zapałek. Do tego celu nadaje się cienka, przeźroczysta błonka, znajdująca się na korze brzozy. Pali się dobrze i nigdy nie jest wilgotna.
W nocy był alarm. Zająłem drugie miejsce. Była, pełnia i nocne ćwiczenia. Szliśmy z plecakami ścieżką przez zagajnik. Drużynowy usłyszał kroki za nami i wydał rozkaz "ukryć się!". Przykucnęliśmy szybko za najbliższymi krzakami i drzewkami. Na ścieżkę wkroczył patrol - dwóch żołnierzy Straży Granicznej. Drużynowy krzyknął "powstań," a my ujrzeliśmy dwóch przestraszonych żołnierzy, otoczonych nagle przez gromadę harcerzy. Bardzo nas ten widok ubawił. Zapytali nas kim jesteśmy i skąd. Obmacali kilka plecaków - musieli sprawdzić, czy to nie przemytnicy.
Wycieczka do Krzywczej była męcząca i długa - 44 km. "Spuchłem" w czasie marszu z plecakiem i z namiotem i starszy o kilka lat Stefciu pomagał mi nieść plecak. Na drugi dzień zwiedzaliśmy piękne, krystaliczne groty w Krzywczej. Morderczy marsz do stacji kolejowej Germanówka. Niecałe 6 km zrobiliśmy w ciągu 40 minut. Znowu "spuchłem".
W pogodne upalne dni chodziliśmy po obozie tylko w kąpielówkach. Obiad jedliśmy na polu. Stół i ławki wykonaliśmy z desek. Siedzimy tak przy stole i "wpylamy" pyszną, pomidorową zupę. Zbysiu zbliża się do stołu z menażką pełną zupy. Potknął się i wylał trochę wrzącej zupy na kąpielówki. Słyszymy krzyk i widzimy Zbysia gwałtownie ściągającego kąpielówki. Stanął przed nami taki, jak się urodził.
Spodziewaliśmy się lustracji obozu, więc zagoniono wszystkich do porządków. "Lunatyk" i ja dostaliśmy przydział do latryny. To był dół, wykopany na stromym zboczu wąwozu, wśród krzaków. Na brzegu dołu ułożono dwa duże, płaskie kamienie. Skropiłem dół wapnem, a "Lunatyk" zabrał się do czyszczenia kamienia, na którym ktoś "coś" zostawił. "Lunatyk" próbował zesunąć to saperką do dołu, ale to się przyczepiło do saperki. Nachylony nad dołem zaczął uderzać saperką o kamień, a ja ze zdziwieniem spostrzegłem, że piegowatemu "Lunatykowi" szybko przybywa nowych piegów na twarzy. Niestety - każda praca, nawet bardzo prymitywna wymaga myślenia.
Z Zaleszczyk przywiozłem sobie piękną, szeroką, barwną krajkę do munduru i barwny otok na czapkę, wykonany ze sztucznych, kolorowych "bazi". Podobały mi się bardzo piękne, szerokie pasy skórzane, które nosili Huculi. Zwykle ubrani byli w białe koszule i kożuszek bez rękawów. Do wozów były zaprzężone małe, ale mocne i wytrzymałe konie huculskie. cdn.