Najpierw kilka zdań o tym, jak poznałam Jerzego. Od dawna wiedziałam, że Jerzy Hordyński mieszka w Rzymie, jest poetą i korespondentem „Przekroju". Mimo że w latach siemdziesiątych wiele razy bywałam w Wiecznym Mieście - nie miałam śmiałości, aby osobiście poprosić go o spotkanie. Pomógł mi Adam Broż[1], który namówił mnie - a było to już w roku 1991 - abym odszukała Jerzego Hordyńskiego wśród dziennikarzy pracujących w Sala Stampa na Placu św. Piotra. Pierwsze spotkanie od razu przekształciło się w rozmowę trwającą kilka godzin. A potem takich rozmów było wiele, zarówno w Rzymie, jak i w Warszawie.
Początek lat dziewięćdziesiątych był dobrym okresem dla ludzi emigracji. Po latach milczenia wszyscy w Polsce chcieli jak najwięcej usłyszeć o rodakach żyjących poza krajem.
Jerzy emigrantem zarazem był i nie był. Udało mu się jakimś cudem zachować dla siebie pokój w słynnym Domu Literatów na ul. Krupniczej w Krakowie, współpracował z „Życiem Literackim", „Przekrojem", publikował swe tomiki poetyckie w Wydawnictwie Literackim. Bardzo się jednak obawiał, że władze zmuszą go do wyjazdu z Rzymu, bo rzeczywiście były czynione takie próby. A on miał taką fantazję, że kochał Rzym, do którego przyjechał w 1964 roku, i nie wyobrażał sobie życia gdzie indziej. O obywatelstwo włoskie nie występował. Do Polski jednak na wszelki wypadek w ogóle nie jeździł, ponieważ bał się, że nie zostanie wypuszczony. Przemógł się, i to z duszą na ramieniu, dopiero w połowie lat dziewięćdziesiątych. To dało początek jego pobytom w willi Zaiksu w Zakopanem.
Po wyjeździe i zamieszkaniu w Rzymie był długo dla władz polskich osobą niepewną, więc jego wierszy na antenie radiowej nie czytano, a on sam nie miał okazji, aby o swej twórczości mówić. Na początku lat dziewięćdziesiątych to się zmieniło. Bardzo szybko po poznaniu Jerzego nagrałam nim audycje o jego twórczości poetyckiej, potem cykl gawęd o włoskich znajomych - Moravii, Fellinim, Pasolinim i innych. Był zadowolony, że mógł nareszcie oficjalnie, zabrzmieć w Polsce. Co prawda za każdym razem narzekał, że jego głos nie jest tak dźwięczny (po przebytej chorobie gardła), jak by sobie tego życzył, ale lubił mikrofon - i to ze wzajemnością. Był dobrym rozmówcą, opowiadał interesująco, z werwą i zaangażowaniem. Po pewnym czasie stało się już zwyczajem, że z każdego pobytu w Rzymie przywoziłam do Warszawy nagrane nie tylko jego wiersze, ale i refleksje o różnych wydarzeniach artystycznych w Wiecznym Mieście. Z tego powstawały audycje dla Polskiego Radia.
Mówiono bowiem, że Jerzy jest najbardziej kulturalnym Polakiem w stolicy Włoch, ponieważ za punkt honoru stawiał sobie bycie wszędzie tam, gdzie działo się coś ciekawego. Zaproszenia na imprezy dostawał jako dziennikarz w Sala Stampa. Mogła to być premiera operowa, teatralna, filmowa, spotkanie autorskie, koncert, wycieczka, wernisaż czy pokaz mody - Jerzy wszędzie tam się pojawiał. To było jego życie! Podziwiałam jego zapał, energię i ciekawość świata. A po części oficjalnej każdej imprezy - uwielbiał bankiety! Czy traktował to jako sposób na przezwyciężenie poczucia samotności...? Dzięki nagraniu ocalał jego wiersz, nigdzie niepublikowany, spisany w ostatnich dniach na zmiętoszonej kartce papieru. Dotyczył samotności i zmęczenia człowieka w borykaniu się z życiem. „Każdemu przypisana jest inna samotność - nadzieje na spotkania są często zawodne..." - pisał Jerzy.
Był erudytą i człowiekiem solidnie wykształconym na studiach we Lwowie, Krakowie, a potem w Paryżu. Podobno w swym życiu imał się różnych zawodów, ale gdy go poznałam czuł się przede wszystkim dziennikarzem, przewodnikiem po Rzymie, a na końcu, jakby na swój własny użytek, poetą. Nigdy jednak nie stroił się w szaty wieszcza i o swojej twórczości mówił mało. A przecież miał na swym koncie kilkanaście tomików poetyckich, wiele przekładów swych wierszy na języki obce, dobre recenzje i kilka znaczących nagród poetyckich, w tym także włoskich. W latach dziewięćdziesiątych współpracował z „Tygodnikiem Powszechnym".
Towarzyszyłam z mikrofonem edycji jego kolejnych tomików poetyckich, w tym i ostatniego, zatytułowanego „Festyn", który ukazał się już po jego śmierci. Gdy w początku czerwca 1998 roku siedliśmy w jego pokoju, aby nagrać wywiad o tym zbiorku - zwykła rozmowa nagle przekształciła się w pełną nostalgicznej zadumy spowiedź życia. Zachodziło słońce, do mieszkania Jerzego dochodził dźwięk dzwonów Bazyliki św. Piotra. „To na mnie dzwonią" - powiedział w pewnym momencie. I ten wywiad to były ostatnie, zarejestrowane na taśmie słowa poety.
Jego poezja pełna była pytań o sprawy najważniejsze - sens życia, śmierci i miejsca człowieka w świecie. Nie przypadkiem jednym z ostatnich wierszy był „Testament", nad którym długo pracował i nadawał mu różne tytuły, aby w końcu zostawić właśnie ten.
To ciekawe, że tych pesymistycznych nastrojów zwątpienia, zagubienia i przerażenia śmiercią raczej nie prezentował w codziennym życiu. Był pogodny, kochał Rzym i cieszył się każdym dniem spędzonym w tym mieście. Był „czcicielem słońca". Lubił Włochów, ich stosunek do życia, włoską kuchnię. Uwielbiał opowiadać dowcipy, prowokować zabawne sytuacje. Miał też dystans do własnej osoby, umiał z siebie żartować. To zjednywało mu wielu przyjaciół. Gdy kiedyś, w ostatnim okresie jego życia, po pobycie w szpitalu, poszliśmy razem na spotkanie z Jerzym Stuhrem[2] do Instytutu Polskiego - zarówno bohater wieczoru, jak i wielu znajomych serdecznie go witało. Wszyscy cieszyli się, że znów go widzą. Jerzy był zadowolony, przyjmował komplementy pań, ale nie byłby sobą, gdyby nie dołączył komentarza - "No teraz to czuję się tak, jakbym leżał na katafalku".
Nie miał rodziny, ale wielu przyjaciół oraz znajomych. Jego notes z adresami był gruby. Z wieloma z Polski korespondował, innym, w Rzymie, pozwalał się zapraszać na kawę i obiady. Nie lubił jadać sam, zwłaszcza że w jego mieszkaniu na Borgo Pio nie było warunków, aby przygotowywać posiłki i zasiadać do stołu. Jerzy żył nader skromnie, nie doświadczał luksusów, ale też nie miał takich wymagań. Pisał przy małym, chybocącym się stoliku, na starej maszynie. Jego mały pokój zawalony był książkami, które - gdy zabrakło dla nich półek - całymi hałdami wylewały się na pokój. Do tego zagraconego mieszkania przylegał jednak mały taras, na którym Jerzy hodował kwiaty i z nimi rozmawiał, pił z przyjaciółmi herbatę i podziwiał kopułę św. Piotra, widoczną na wyciągnięcie dłoni.
Na ten taras przychodził z sąsiednich dachów zaprzyjaźniony z nim kot - Brufus. To była wielka miłość. Gdy Jerzy długo leżał w szpitalu - kot często z tarasu, wciskał się do mieszkania, gdy tylko było otwarte i wypatrywał Jerzego. W dniu powrotu Jerzego ze szpitala zmarł - podobno na zawał serca. Zwierzak nie wytrzymał rozłąki, a Jerzy wiedział o tym i napisał wiersz „Epitafium dla Brufusa".
Na tym tarasie rozmawialiśmy całymi godzinami, siedząc przy herbacie. Mówiliśmy o wszystkim. Ale o jednym epizodzie ze swego życia Jerzy wspominał mało i niechętnie. Chodziło o Lwów czasów wojny i jego trzyletni pobyt w łagrze sowieckim (od 1944 roku), gdzie nabawił się wielu chorób i poznał, co to głód. Dlatego zawsze dbał o to, by mieć w domu, nawet suchy, kawałek chleba. Z czasów wojny pochodzą jego pierwsze wiersze, które publikował we Lwowie w konspiracyjnych antologiach oraz w prasie podziemnej. Historycy literatury zgodnie podkreślają, że nigdy nie podjął współpracy z Sowietami i nie napisał ani jednego wiersza na cześć Stalina, tak jak to robili wówczas niektórzy polscy poeci.
Kochał muzykę i długie godziny spędzał na koncertach. Szczególnie lubił pobliską salę, gdzie występowała orkiestra Santa Cecilia. Ale nie gardził operą czy salą koncertową na via Sistina. W ostatnich latach zdarzało mu się przysypiać na koncertach. Gdy go kiedyś spytałam, czy mam go w takiej sytuacji budzić, odpowiedział: „W żadnym razie - lubię spać w luksusie". Dodać trzeba, że na szczęście nie chrapał. Nie chcę tu wystawiać Jerzemu jedynie słodkiej laurki. To prawda, że nieraz był niecierpliwy, uparty, a nawet złośliwy. Denerwował tym przyjaciół, którzy szybko mu jednak wybaczali, bo Jerzy - to był Jerzy. Wspaniała, barwna osobowość - a takich ludzi nie spotyka się często. Do jego wierszy często wracam i wtedy staje mi przed oczami on sam. Duża, zwalista sylwetka, schrypły głos z lwowskim zaśpiewem. Zawdzięczam mu wiele, oprócz siedmiu lat przyjaźni. Dzięki niemu poznałam interesujących ludzi i długoletnich już rzymskich przyjaciół. Pamiętam o tym wszystkim i jestem mu wdzięczna.
Ewa Prządka
„Polonia Włoska - Biuletyn Informacyjny" nr 3 (48) - 2008
[1] Adam Broż - historyk sztuki, autor przewodnika po Rzymie i Watykanie
[2] Jerzy Stuhr - wybitny aktor i reżyser polski, pracujący też we Włoszech