Wiele już razy, przez te dziesięć lat, które minęły od śmierci Jerzego myśleliśmy, wraz z jego przyjaciółmi, aby zorganizować wieczór poświęcony jego pamięci. Cieszę się, że w tym roku się udało! Dzięki Instytutowi Polskiemu i Polskiej Stacji PAN. Tak naprawdę przez ten cały czas Jerzy w jakiś sposób był wśród nas obecny - powracaliśmy pamięcią do jego osoby w rozmowach, we wspomnieniach. Niektórzy, a ja wśród nich, obcowali z jego wierszami. Myślę, że dziś jest z nami.
Proszę pozwolić najpierw na kilka zdań mojej historii poznania Jerzego. Przyjaźniłam się z nim zaledwie 7 lat, ale był on człowiekiem, który wpłynął w znaczący sposób na moje życie. W jaki sposób - o tym później.
Od dawna wiedziałam, że Jerzy Hordyński jest poetą i korespondentem „Przekroju". Pracując w Polskim Radiu wiele razy wykorzystywałam jego wiersze w audycjach poetyckich, zwłaszacza dotyczących Włoch. Potem, mimo że w latach osiemdziesiątych wiele razy bywałam w Rzymie - nie miałam śmiałości, aby osobiście poznać go w Wiecznym Mieście. Pomógł mi przypadek i p. Adam Broż. To właśnie on namówił mnie - a było to już w roku 1991 - abym odszukała Jerzego Hordyńskiego w Sala Stampa na Piazza San Pietro.
Tak zrobiłam i już to pierwsze nasze spotkanie przekształciło się w długą rozmowę, trwającą kilka godzin. A potem było wiele, wiele spotkań w Rzymie, ale i w Polsce, rozmów i nagrań audycji dla programu 2 Polskiego Radia.
Początek lat dziewięćdziesiątych był bowiem dobrym okresem dla ludzi emigracji. Wszyscy w Polsce chcieli się jak najwięcej dowiedzieć o rodakach, którzy przez tyle lat żyli poza krajem. W mediach pokazywano ich sylwetki, prezentowano historie życia i przemilczane tak długo zasługi. Jerzy emigrantem był i nie był zarazem. Udało mu się zachować pokój w domu literatów na Krupniczej w Krakowie, wydawał swe tomiki poetyckie w Wydawnictwie Literackim, współpracował z „Przekrojem". Dla władz był jednak osobą niepewną, więc na antenie radiowej raczej nie gościł.
Jerzy bardzo się obawiał, że zmuszą go do wyjazdu z Rzymu, bo rzeczywiście były czynione takie próby. A on miał taką fantazję, że kochał Rzym, do którego przyjechał w 1964 roku, i nie wyobrażał sobie życia gdzie indziej. O obywatelstwo włoskie nie występował. Do Polski jednak na wszelki wypadek w ogóle nie jeździł, ponieważ bał się, że go nie wypuszczą. Przemógł się, i to z duszą na ramieniu, dopiero w połowie lat dziewięćdziesiątych. To dało początek jego pobytom w willi Zaiksu w Zakopanem.
Bardzo szybko nagrałam z Jerzym audycje o jego twórczości poetyckiej, potem cykl gawęd o włoskich znajomych - Moravii, Fellinim, Pasolinim i innych. Mógł zabrzmieć w Polsce głos dawno niesłyszanego poety. Wydaje mi się, że był on z tego powodu zadowolony. Co prawda za każdym razem narzekał, że jego głos jest tak dźwięczny, jak by sobie tego życzył - ale lubił mikrofon - i to ze wzajemnością. Był dobrym rozmówcą, opowiadał interesującą, z werwą i zaangażowaniem. Po pewnym czasie stało się już zwyczajem, że z każdego pobytu w Rzymie przywoziłam do Warszawy nagrane nie tylko jego wiersze, ale i refleksje o różnych wydarzeniach artystycznych w Rzymie, nie tylko z kręgów polonijnych. Mówiono, ze Jerzy jest najbardziej kulturalnym Polakiem w Rzymie, bowiem za punkt honoru stawiał sobie bycie wszędzie tam, gdzie działo się coś ciekawego w sferze kultury. Zaproszenia na imprezy, w bogatym wyborze, dostawał, jako dziennikarz, w Sala Stampa, a więc mogła to być premiera teatralna, filmowa, spotkanie autorskie, koncert, wycieczka, wernisaż czy pokaz mody - Jerzy wszędzie tam był. To było jego życie! Podziwiałam jego zapał, energię i ciekawość świata. Pamiętam wycieczkę z nim do Gubbio na Festiwal Sztuki Nowoczesnej, na wystawy w Rzymie i pod Rzymem. Pamiętam też, jak w ostatnim roku życia, gdy naprawdę czuł się już źle, ubolewał, że nie pojechał na wycieczkę poetów polskich i niemieckich statkiem po Odrze. Nie chciał słuchać uwag, że mogłoby mu to zaszkodzić - przecież tam też mogło się coś bardzo ciekawego wydarzyć. A po części oficjalnej każdej imprezy - uwielbiał bankiety! Czy był to sposób na przezwyciężenie poczucia samotności...?
Był erudytą i człowiekiem solidnie wykształconym na studiach we Lwowie, Krakowie, a potem Paryżu. Podobno w swym życiu imał się różnych zawodów, ale gdy go poznałam czuł się przede wszystkim dziennikarzem, przewodnikiem po Rzymie, a na końcu, jakby na swój własny użytek, poetą. Nigdy jednak nie stroił się w szaty wieszcza i o swojej twórczości mówił mało. A przecież miał na swym koncie kilkanaście tomików poetyckich, dobre recenzje i kilka znaczących nagród poetyckich, w tym także włoskich. Towarzyszyłam z mikrofonem edycji jego kolejnych tomików poetyckich, w tym ostatniego, który ukazał się po śmierci p.t. „Festyn". Gdy w początku czerwca 1998 roku siedliśmy w jego pokoju, aby nagrać wywiad o tym zbiorku - zwykła rozmowa nagle przekształciła się w pełną nostalgicznej zadumy spowiedź życia. Zachodziło słońce, do pokoju mieszkania Jerzego dochodziły dzwony Bazyliki św. Piotra. To na mnie dzwonią - powiedział w pewnym momencie. I ten wywiad to były ostatnie słowa poety. Wiersze, które Państwo usłyszeli, zostały wówczas nagrane.
Jego poezja pełna była pytań o sprawy najważniejsze - sens życia, żmierci i miejsca człowieka w świecie. Nie przypadkiem jednym z ostatnich wierszy był „Testament", nad którym długo pracował i nadawał mu różne tytuły, aby w końcu zostawić ten ostatni. Dzięki nagraniu ocalał też jego ostatni wiersz, spisany na zmiętoszonej kartce papieru. Dotyczył samotności i zmęczenia człowieka w borykaniu się z życiem. „Każdemu przypisana jest inna samotność - nadzieje na spotkania są często zawodne..." - pisał Jerzy.
To ciekawe, że tych pesymistycznych nastrojów zwątpienia, zagubienia i przerażenia śmiercią nie prezentował w codziennym życiu. Był pogodny, kochał Rzym i cieszył się każdym dniem spędzonym w tym mieście. Lubił Włochów i ich stosunek do życia. Lubił dowcipy, uwielbiał je opowiadać, prowokować zabawne sytuacje. Miał też dystans do własnej osoby, umiał z siebie żartować. To zjednywało mu wielu przyjaciół. Gdy kiedyś, w ostatnim okresie jego życia, po pobycie w szpitalu, poszliśmy razem na spotkanie z Jerzym Stuhrem do Instytutu Polskiego - zarówno bohater wieczoru, jak i wielu znajomych serdecznie go witało. Wszyscy cieszyli się, że znów go widzą. Jerzy był zadowolony, ale nie byłby sobą, gdyby nie dołączył komentarza - „No teraz to czuję się tak, jakbym leżał na katafalku".
Nie miał rodziny, ale miał przyjaciół oraz znajomych. Jego notes z adresami był gruby. Z wieloma z Polski korespondował, innym, w Rzymie, pozwalał się zapraszać na kawę i obiady. Nie lubił jadać sam. Zwłaszcza że w jego mieszkaniu na Borgo Pio nie było specjalnych warunków, aby przygotowywać posiłki i zasiadać do stołu. Jerzy żył nader skromnie, nie doświadczał codziennych luksusów. Nie miał takich wymagań. Pisał przy małym, chybocącym się stoliku, na starej maszynie. Jego mały pokój zawalony był książkami, a gdy zabrakło dla nich półek - zaczęły wylewać się całymi hałdami na pokój. Trudno było się nawet tam poruszać. Ale Jerzy nie chciał żadnej książki oddać.
Do tego zagraconego mieszkania przylegał jednak mały taras, gdzie Jerzy hodował kwiaty i z nimi rozmawiał, pił z przyjaciółmi herbatę i podziwiał kopułę św. Piotra, widoczną na wyciągnięcie dłoni. Na ten taras przychodził z sąsiednich dachów zaprzyjaźniony z nim kot. To była wielka miłość. Gdy Jerzy leżał w szpitalu - a przebywał tam długo - kot przychodził na taras, wciskał się do mieszkania i wypatrywał Jerzego. W końcu zmarł - podobno na zawał serca, a Jerzy wiedział, że to z tęsknoty za nim i napisał wiersz „Epitafium dla Brufusa", bo tak go nazwał.
Rozmawialiśmy długimi godzinami, siedząc przy herbacie na tym tarasie. Mówiliśmy o wszystkim. Ale o jednym epizodzie ze swego życia Jerzy wspominał mało i niechętnie. Chodziło o Lwów czasów wojny i jego trzyletni pobyt w łagrze sowieckim od 1944 roku. Tam nabawił się wielu chorób i poznał, co to głód. Dlatego zawsze dbał, aby mieć w domu kawałek chleba. Z czasów wojny pochodzą jego pierwsze wiersze, które publikował we Lwowie w konspiracyjnych antologiach oraz prasie podziemnej. Historycy literatury zgodnie podkreślają, że nigdy nie podjął współpracy z sowietami i nie napisał ani jednego wiersza na cześć Stalina, tak jak to robili wówczas niektórzy polscy poeci.
Kochał muzykę i długie godziny spędzał na koncertach. Szczególnie lubił pobliską salę, gdzie występowała orkiestra Santa Cecylia. Ale nie gardził operą czy salą koncertową na via Sistina. W ostatnich latach zdarzało mu się przysypiać na koncertach. Gdy go kiedyś spytałam, czy mam go w takiej sytuacji budzić - odpowiedział: „W żadnym razie - lubię spać w luksusie". Dodać trzeba, że na szczęście nie chrapał.
Nie chcę tu wystawiać Jerzemu słodkiej laurki. To prawda, że nieraz był niecierpliwy, uparty, a nawet bywał złośliwy. Denerwował tym przyjaciół, którzy szybko mu jednak wybaczali, bo Jerzy - to był Jerzy. Wspaniała, barwna osobowość - a takich ludzi nie spotyka się często.
Do jego wierszy często wracam i wtedy staje mi przed oczami on sam. Duża, zwalista sylwetka, schrypły głos z lwowskim zaśpiewem.
Zawdzięczam mu wiele, oprócz 7 lat przyjaźni. Dzięki niemu poznałam interesujących ludzi we Włoszech. Bo to on otwierał swój kajecik z adresami znajomych i mówił: idź koniecznie tu i tu. Poznaj tegi i tego człowieka. Powstało wtedy wiele wywiadów i audycji z jego inspiracji.
Jemu też zawdzięczam moich długoletnich już przyjaciół - Bożenę i Fulvia Leofreddich. To również dzięki niemu przed 16 laty poznałam Stanisława Morawskiego i rozpoczęłam tyle już trwającą współpracę z Rzymską Fundacją im. Umiastowskiej.
Pamiętam o tym wszystkim i jestem mu wdzięczna.
Ewa Prządka
Rzym, w październiku 2008 r.