Kiedy z koszar wyszły ostatnie oddziały, te opustoszały. Wtedy okazało się inne oblicze wojny. Magazyny wojskowe 33 P.P. zostały otworzone, splądrowane, a nawet - być może na skutek zaprószenia ognia - częściowo spalone. Jak wspomina świadek tych wydarzeń M. Danuta Ratajczak "Ludzie łamali resztki ogrodzenia, wybijali szyby, tratowali się wzajemnie i złorzeczyli, taszcząc co się dało bez (...) zastanowienia do czego to się może przydać. (...) Przyjeżdżały też furmanki z dalszych stron i odjeżdżały tak załadowane wszelkim dobrem, bo nawet masek gazowych nie zostawiono, że część rzeczy gubiły po drodze, gdy przyszło uciekać przed nalotem albo poniosły spłoszone konie. (...) Do szpitala przywożono ludzi którzy nie bacząc na niebezpieczeństwo rabowali unieruchomione na torach pociągi i ulegali różnym wypadkom. Najczęściej padali ofiarą nalotów, bo albo nie kryli się wcale, albo nie uciekali zbyt daleko bojąc się, że utracą pozyskane skarby". Wydarzenia te odnotowała także Siostra kronikarka: "Dano nam znać, ze likwidują magazyny wojskowe i że można dostać mąkę i owies. Chłopcy z naszej służby pojechali jednym koniem i dostali 10 worków mąki. Owsa niestety nie, bo bali się wrócić drugi raz. Reszta tych zapasów została podpalona. Dla naszego słabo zaopatrzonego domu ta mąka jest dobrodziejstwem". Rabowano również sklepy. Wydarzenie takie zrelacjonował wracający wówczas z Tarnowa do Jarosławia Tadeusz Bendzera: "Do miasta weszliśmy od strony Brzostkowa, schodząc ze skarpy koło kościoła o.o. Dominikanów. Zobaczyliśmy kilka zbombardowanych domów leżących w gruzach i powykręcane tory kolejowe. Był 9 wrzesień. Gdy zbliżaliśmy się do banku rolnego u zbiegu ul. Kraszewskiego i Kolejowej (ob. ul. Słowackiego), oczom naszym ukazało się dziwne widowisko. Po drugiej stronie przy ul. Dietziusa (ob. ul. Jana Pawła II) i Grunwaldzkiej, mieścił się sklep firmy Bata. Szyby wystawowe były wybite i tłum ludzi kłębił się dookoła sklepu kradnąc buty. Na trotuarze toczyły się bójki, ludzie wyrywali sobie buty nie szczędząc wyzwisk i ciosów. Nagle na miejscu pojawił się patrol wojskowy złożony z kapitana, dwóch podoficerów i trzech żołnierzy z karabinami. (...) Żołnierze przez chwilę patrzyli na chaos panujący pod sklepem, po czym kapitan (...) wydał sierżantowi i jednemu z żołnierzy rozkaz zaprowadzenia porządku. Najpierw nikt nie chciał zastosować się do poleceń sierżanta, dopiero wystrzał skierowany w powietrze przemówił wszystkim do porządku. Ludzie zostali ustawieni w kolejce". Po powrocie do domu przy ul. Królowej Jadwigi T. Bendzera zobaczył "ze zdumieniem, że wszystkie szyby były wybite, a drzwi pozamykane na cztery spusty. (...) Jak się później okazało, Niemcy mieli zamiar zbombardować koszary 24 pułku artylerii lekkiej przy ul. Piłsudskiego. Część bomb spadła na dziedziniec koszar, część na dworzec, a jedna z nich trafiła w ulicę Piłsudskiego, tuż przy ul. Poniatowskiego. Eksplodowała obok znajdującej się tam studni i jej podmuch wybił wszystkie szyby w oknach okolicznych domów i w budynku szkoły przy ul. Królowej Jadwigi.(...)" W poszukiwaniu wiadomości o rodzinie T. Bendzera udał się do miejskiego magistratu, gdzie pracował jego szwagier. "W biurze prawie nikogo nie było. Jedyną osobą, którą zastałem była Pani Wróblewska, kierowniczka biura meldunkowego. Powiedziała mi, że wczesnym rankiem wszyscy wyjechali. Absolutnie wszyscy, nawet policja, burmistrz, straż pożarna i pracownicy magistratu. Została tylko ona sama i budowniczy, niejaki Gadomski. Poradziła mi, żebym poszedł do Pasieki, gdzie w wąwozach i rozpadlinach szukało schronienia masę ludzi. Tam odnalazłem rodzinę. (...) W sobotnie popołudnie samoloty niemieckie nie bombardowały miasta. Jeden z nich natomiast zrzucił spadochroniarza nad wojskowym placem ćwiczeń. Przelatując na niskim pułapie nad Jarosławiem samolot nagle okrył się dymem. Myślałem, że zapalił się, dlatego że strzelano do niego ze wszystkich stron. Gdy wiatr rozwiał dym, samolotu już nie było, był natomiast opadający spadochroniarz trzymający w dłoniach świece dymne. Żołnierze polscy, którzy byli jeszcze wtedy w mieście, przechwycili go. Był to niemiecki dywersant w polskim mundurze. Nad ranem około godziny trzeciej pożegnałem się z rodziną i opuściłem dom. Na rogu ulic 3-go Maja i Poniatowskiego zauważyłem polski ckm z trzyosobową obsługą na stanowisku pod drzewem kasztanowca. W niedzielę 10 września na drodze w kierunku Muniny spotkałem ostatni tabor 6 Batalionu Telegraficznego. Cała droga zapchana była żołnierzami i furmankami. Zobaczywszy znajomego podoficera zapytałem, co się dzieje. Dowiedziałem się, że batalion był ostatnią jednostką, która opuściła Jarosław. Na miejscu pozostał tylko batalion obronny, mający za zadanie osłanianie miasta w obliczu podchodzących pod jego granice Niemców".
Podczas bombardowań szpital zapełnił się rannymi oficerami. Po drugiej stronie ulicy w prywatnym, opuszczonym mieszkaniu urządzono prowizoryczny szpital dla szeregowców i cywilów. Pracująca w nim jako wolontariuszka D. Ratajczak wspomina: "W tych pomieszczeniach ludzie pokotem leżeli na ziemi, na siennikach wypchanych słomą, przykrytych byle jakimi prześcieradłami czy płachtami, chorzy, ranni, umierający. Cywilów było sporo bo zaczęła się istna wędrówka ludów, a Niemcy siekli bez litości tę bezbronną ludność. Brakowało na naszym oddziale opatrunków, lekarstw, stałych dyżurów lekarzy i przeszkolonego personelu pielęgniarskiego, wreszcie nawet warunków dla zachowania niezbędnej higieny". Po zajęciu Jarosławia do szpitala zaczęto dostarczać rannych Niemców, których musiał obsługiwać polski personel. Później w koszarach przy ul. Kościuszki urządzono szpital dla oficerów - jeńców polskich, a pod koniec września niemiecki szpital choleryczny w Klasztorze Sióstr Niepokalanek.
Powtarzające się naloty, niepokojące wieści z frontu oraz podążający na zachód uciekinierzy do których zaczęli przyłączać się jarosławianie spowodowały, że miasto niemal się wyludniło.
Wzdłuż rzeki San wyznaczono linię obronną. Jarosław znalazł się na odcinku Radymno - Sieniawa. Zadaniem batalionu wyznaczonego do obrony przedpola, było między innymi zamknięcie dla nieprzyjaciela szosy Jarosław - Przeworsk. Pozostałe siły obronne zabezpieczały odcinek od Szówska po tor kolejowy Munina - Surochów oraz rejon Sieniawy nad Sanem. Zajmowanie stanowisk obronnych odbyło się pod osłoną nocy z 9 na 10 września 1939 r. O godz. 5°° rano do Jarosławia przybył płk. Stanisław Maczek wraz z częścią wycofującego się od strony Dębicy oddziału wchodzącego w skład Armii "Karpaty", przejmując dowództwo odcinka. Rozkaz wydany 9 września przez dowódcę Armii "Karpaty" Kazimierza Fabrycego - "Nie dopuścić do przekroczenia przez Niemców linii San" - okazał się być niewykonalny. Większość oddziałów obronnych została już rozbita, okrążona, lub też wyprzedzona przez zmotoryzowanych najeźdźców. Mieszkańcy Jarosławia w dalszym ciągu zmuszeni byli kryć się przed powtarzającymi się każdego dnia atakami niemieckiego lotnictwa, które bombardowało obiekty wojskowe i ostrzeliwało ludność cywilną.
Maszerująca od strony Pruchnika lekka dywizja niemiecka, po krótkiej walce z polską obroną, 10 września o świcie zajęła Radymno. Dla zastraszenia ludności na radymniańskim Rynku dokonano publicznego rozstrzelania wziętych do niewoli siedmiu żołnierzy polskich. Dalsze wydarzenia związane z wkroczeniem Niemców do Jarosławia zrelacjonował w swych wspomnieniach T. Bendzera na podstawie informacji uzyskanych od polskich żołnierzy w Jaworowie: "Po chwili pojawiły się dwie tankietki z korpusu Maczka stacjonującego w Łańcucie. Wysiedli z nich oficerowie od których dowiedziałem się, że o ósmej wieczorem wycofali się z Jarosławia, zaminowując uprzednio most na Sanie. Dwie godziny wcześniej do miasta wkroczyli Niemcy od strony Wierzbny. Tankietki usiłowały wspierać swoje oddziały ogniem działek, lecz wobec miażdżącej przewagi jakościowej i ilościowej nacierających wojsk niemieckich nie było żadnych szans na jakikolwiek sukces. W tej sytuacji obie załogi przejechały na drugi brzeg Sanu, zaminowały most rozlewając na nim dodatkowo benzynę i podpalając ją (...). Była to niedziela 10 września". Wykorzystując niski stan rzeki, pod osłoną artylerii i bomb małe oddziały niemieckie przeprawiły się na łodziach przez San, zmuszając oddziały polskie do odwrotu. Gdy zgodnie z rozkazem Dowództwa Armii "Małopolska" 11 września z obrony wycofane zostały jednostki zmotoryzowane, sytuacja na jarosławskim odcinku uległa całkowitemu pogorszeniu. Fakt ten wpłynął ujemnie na morale pozostałych w obronie jednostek. Żołnierze mniejszości narodowych samowolnie zaczęli opuszczać stanowiska bojowe, dopuszczając się dezercji. Po kilkugodzinnym bombardowaniu o godz. 11°° ruszyło niemieckie natarcie. Mimo wysiłków polskiej artylerii, San został sforsowany. Oddziały obronne wycofały się w kierunku Radawy. Po wybudowaniu prowizorycznego mostu, 12 września niemiecka dywizja pancerna rozpoczęła marsz w kierunku Lubaczowa. Przez wyludniony Jarosław dniem i nocą przetaczały się niemieckie dywizje dowodzone przez gen. płk. Wilhelma Lista. Pamiętny dzień11 września tak oto wspomina Siostra kronikarka "Głęboka (pałac) spalone od kul w czasie bitwy, cały zbiór zboża. Stajnie. (...) Noc dzisiejsza była okropna! Armaty polskie stojące na Rynku i paru ulicach (Słowackiego, 3-go Maja) wycofały się. O godzinie 22.00 Polacy podpalili most na Sanie. Widok w nocy był przepiękny, ale zarazem bardzo smutny. Dziś od rana słychać poczwórne strzały: armaty, granaty ręczne, karabiny maszynowe i zwykłe. Zaczęło się o godzinie 5 rano i trwa! Podobno jest to bitwa dwóch patroli po dwóch stronach rzeki. Nie widać żadnych ludzi... widać tylko rude dymy, jakby się coś paliło Czółno wywrócone do góry dnem. Cudowny w dali przymglony krajobraz. Czasem coś błyśnie jak diament w zaroślach, ale bitwy nie widać, choć zdaje się, że jesteśmy w jej środku. Z 11/12 most palił się całą noc, a rano zwalił się z hukiem. Wtedy siostry uświadomiły sobie, że wszystko już stracone, a do ostatka łudziły się , że Jarosław będzie się bronił. Po południu około godz. 15 w ogrodzie pojawili się pierwsi Niemcy. (...) Wieczorem dowiedziałyśmy się, że właściwie już od godz. 5.00 rano Jarosław był pod ich władzą. Spalili domki blisko mostu. Przez San przeprawiali się na pontonach. Zresztą San po długotrwałej suszy był wyjątkowo płytki. Jeszcze coś podpalili na drugiej stronie. Już jesteśmy pod ich panowaniem. Bóg wie na jak długo. (...) Polskie wojska niestety cofają się, ale bronią się do ostatka. Dziś strzelanina zaczęła słabnąć. O godz. 4 umilkła armatka". (cdn.)