Odbiegając nieco od tematyki bezpośrednio związanej z przeszłością Jarosławia, w drodze wyjątku chciałbym przedstawić bardzo ciekawą historię dotyczącą zamierzchłych wydarzeń związanych z nieodległym Morawskiem. Jako, że założona w 1420 r. przez Morawskich Ogończyków wieś, w 1613r. została nabyta przez ówczesną właścicielkę Jarosławia Annę Ostrogską i przekazana Opactwu Sióstr Benedyktynek (w rękach których pozostawała aż do kasaty zakonu w 1782 roku) można przyjąć, że przez pewien czas historia Morawska związana była z historią Jarosławia.
Wspomniane
wydarzenia miały miejsce podczas wojny polsko - tureckiej, za panowania
króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego (1640-1673) oraz króla Jana III
Sobieskiego (1629-1696). Wówczas to 80-tysięczne siły turecko -
tatarskie Ibrahima Szejtana przeprawiły się przez Dniestr, zdobyły
Kamieniec Podolski i oblegały Lwów. W celach rabunkowych oddziały
tatarskie zapędziły się aż pod Przemyśl, a ich wódz Naradyn stanął
kwaterą we wsi Torki. Stąd grasujące watahy docierały również w okolice
Jarosławia. Opis związanych z tym wydarzeń zawarty jest we
wspomnieniach ówczesnej mieszkanki Morawska, Katarzyny Kolasa. Wzięta w
jasyr w 1672r., odzyskała wolność w 1676 r. na mocy polsko - tureckiego
porozumienia o zwolnieniu jeńców, zawartego w Żurawnem. Powróciwszy po
półrocznej pieszej wędrówce do rodzinnej wsi, opowiedziała swe
przeżycia ówczesnemu proboszczowi chłopickiemu księdzu
Leśniakiewiczowi, który w roku 1687 wpisał je do kroniki parafialnej.
Staraniem innego proboszcza chłopickiego księdza Wojciecha Michny, w
1888 r. wspomnienia Katarzyny Kolasa ukazały się drukiem w jednym z
lokalnych czasopism.
"Mego
tatę zabił czarny Tatar siekierą a mamę imnie zabrał, na błoniu
podzielił nas na kilka kupek. Mamę i mnie rozłączyli wśród naszego
płaczu i krzyku, odtąd mamy nie widziałam więcej. Mamie zawiązał obie
ręce tykami na plecach, a mnie związali na jedną kupkę z drugimi takimi
dziewczętami małymi. Widziałam jak się paliły wsie i nasza wieś
Morawsko, jak się paliły i lasy, jak ludzie uciekali z krzykiem i
płaczem z dziećmi i bydłem do lasu chłopickiego. Tyle pamiętam tylko,
bo Tatarzy nie pozwalali nam nawet patrzeć poza siebie, ale nas gromadą
wielką gnali naprzód, sami zaś jechali na koniach koło nas pilnując,
aby nikt nie uciekł. Widziałam jak kilku ludzi skoczyło za Radymnem z
wysokiego brzegu do wody Sanu, nie wiem jednak czy się utopili, czy
przepłynęli, i ja byłabym skoczyła do wody za nimi, ale byłam
przywiązana na sznurze za szyję z drugimi dziewczętami. Wszystkieśmy
tak płakały i wołały o ratunek, że aż po lasach było słychać nasz
lament straszny, ale nikt z ludzi nas nie ratował, bo we wsi nie było
żywej duszy, a nad lasami było niebo czerwone od pożarów jak rozpalone
żelazo z iskrami, daleko. (...) Nie wiem przez jakie wsie i wody gnali
nas, nie wiem nawet jakie dni były, czy święto czy dzień powszedni, czy
post czy nie post, bo nam dawali jeść końskie ścierwo, jakieś kobyle
skwaszone mleko, co trzymali nie w naczyniu czystym jak u nas, ale w
skórzanym worku. (...) Łyżek ani misek nie znają, a tylko zębami i
pazurami ścierwo końskie pożerają, także i baraninę surową. Nie wiem
jak długo nas gnali po górach, lasach i wodach aż do swojego kraju. Nie
pamiętam jak ja tak daleką drogę mogłam żywa zrobić. Wiem tyle, że w
jednej koszuli byłam która ze mnie spadła i tylko kawałki czarne z niej
na mnie wisiały, a ciało moje było sine od bicia, bo mnie i drugich
strasznie bili gdyśmy już iść dalej nie mogły i na ziemię z trudu
upadały. A jak z nas kto upadł to go konie stratowały albo Tatarzy
przywiązywali do boku koni, jak torbę z obrokiem u nas, i tak wisiał,
stękał, płakał, prosił aby go dobili na miejscu, ale nie pomogło, tak
musiał jechać zawieszony przy boku końskim. A te konie ich niewielkie
(...) a mocne, żeśmy od rana do rana daleko, a jak rachowali to po 20
mil uszli, a na drodze jadły liście, mokry i młody mech, gałązki z
liśćmi, trawę jaką bądź. Nam dawali do jedzenia nieraz to co po drodze,
po wsiach mogli zrabować. Gnali wielkie stado baranów, krów, jałówek co
zrabowali, a nieraz zabili barana, skórę zdarli, a mięso chwilę na
słonku rozgrzali i tak surowe żarli, i nam jeść kazali.(...) Nie
pamiętam wszystkiego z całej drogi, bom płakała we dnie i w nocy, aż mi
oczy popuchły i zakisły tak żem świata Bożego nie widziała, a nogi moje
i palce u nóg zrobiły się jak rana wielka. (...) Nieraz też musiałam na
koniu z drugą za obie ręce związana i przez wierzch konia przewieszona
(jechać) aż ręce jak drewno stężały a plecy rozciągły się tak, że ani
rękami potem ruszyć nie mogłam.
Raz
przecie przyszliśmy do ich kraju, a tu ani miasta, ani wsi jak u nas,
ani sadowiny, ani ogrodu, ale łąki i łąki i pastwiska bez granic, a na
tych łąkach budy jakieś nakryte płachtami, a w tych budach siedzą baby
tatarskie z dziećmi. Mają jamy zrobione w ziemi gdzie palą suchymi
łajnami końskimi i krowimi i w tym gorącym popiele pieką bairy, to jest
placki prośniane które gorące i surowe, razem z końskim ścierwem
pożerają. A tłuką proso i kaszę z kobylim mlekiem łakomie popijają.
Nas
wszystkich zagnali raz na taką łąkę. Co oni zrobią z nami - pytaliśmy
się z płaczem. Oby nas pozabijali raz, a skończyło by się - wołaliśmy.
A tu przychodzą do każdego, patrzą mu w gębę jakie ma zęby, patrzą na
ręce i plecy czy mocne do roboty, opatrują całe ciało, potem coś
zaszwargotają i już Tatar sprzedał mnie drugiemu gorzej jak bydlę na
targu, a ten zakupiwszy nas kilka i starszych i młodszych związał
sznurem za szyję do kupy i dalej w drogę goni. Znów nas rozłączyli i
gnali bosych, nagich i chorych na dalekie takie błonia. Robota dla nas
być pastuchami, tłuc proso na kaszę, mąkę, piec w jamach placki, doić
kobyły, krowy, zlewać mleko do worków skórzanych, prząść kłaki z
baranów, krów i wielbłądów, a z tych nici robić płótno i płachty dla
Tatara i dzieci jego, potem ryć ziemię i siać proso, czasem tatarkę, bo
proso i tatarka to u Tatarów całe gospodarstwo. cd. str. 15
To
jeszcze nie tak źle było nam, ale ani kościoła, ani księdza, ani
krewnych, ani święta, ani pacierza, ani pieśni nabożnej, ani słowa
jednego z naszej mowy, ani ptaka naszego, ani śpiewów, ani muzyki, ani
lasów, ani gór, ani rzeki. O to męczarnia i nudota gorsza nad głód, nad
ubóstwo, nad pracę najcięższą, nad wszystkie biedy. Zapomnieliśmy
pacierza, a ja z ziarnek piasku złożyłam sobie koroneczkę do Matki
Boskiej i przerzucając te ziarneczka odmawiałam koronkę, jak mię mama
nauczyli. Zawszem prosiła Boga, abym przed śmiercią zobaczyła Morawsko,
moją chrzestną matkę i kaplicę w gaju chłopickim. A nieraz chciałam by
mię Tatarzy tak zamęczyli jak zabijali naszych, bo jak mieli gościnę w
budzie pod płachtami, to którego z naszych przywiązali do słupa,
postawili go nago po pas z piersiami naprzód, a potem do celu w jego
piersi i oczy strzelali, aż go dobili. Męczył się ale raz skończył.
(...) No raz przecierpieli i umarli, a my cierpieli całe roki bez
nadziei, czy nas kto wyratuje z niewoli.
Aż
tu po rokach tej biedy, już nie wiem czy to na wiosnę, czy w jesieni
każe Tatar wybierać się w drogę. Idę i nie wiem co się ze mną stanie.
Zegnali nas bardzo dużo do kupy i pędzą na zachód słonka, dalej i
dalej. O Boże! Stanęliśmy na granicy kraju. Co to za kraj? To Ruś i
Polska! Poklękaliśmy na ziemię, ucałowaliśmy tę świętą ziemię, a jacyś
panowie wzięli nas w opiekę, przyprowadzili do miasta jednego i
wypytywali się każdego skąd rodem. A ja pamiętałam sobie Morawsko i
kaplicę w lesie koło Morawska. Tak powiedziałam i odprowadzili mię
dobrzy ludzie do Morawska. Nie poznali mię, jedna chrzestna matka,
Jadwiga Szczerbicha od razu mnie poznała, w dom swój jako sierotę
wzięła, wychowała i wszystkiego na nowo nauczyła, potem wydała".
Na tym kończą się wspomnienia tatarskiej branki Katarzyny Kolasa z Morawska. Jej matka z tej niewoli niestety nie powróciła.